Moje Zabrze

Rozmowa z W. Haiduczkiem - autor Jakub Żuchowski

J. Ż.: Dlaczego tak długo - prawie pół wieku - czekał Pan z powrotem do Zabrza? W Pożegnaniu z aniołami Thomas, po przyjeździe tuż po wojnie, zostaje wtrącony przez Polaków do więzienia, dowiaduje się, że jego ojciec w odwecie za niemieckie zbrodnie został "zabrany do kopalni". W pewnym momencie ów bohater, będący górnośląskim Niemcem, nie potrafi jednak jasno odpowiedzieć, czy w więzieniu znalazł się sprawiedliwie, czy niesprawiedliwie. Ta scena jest bardzo ciekawa w kontekście napięcia polsko-niemieckiego, działalności Eriki Steinbach i jej Związku Wypędzonych...

W. H.: Nigdy nie uprawiałem tak zwanej "turystyki ojczyźnianej". Uznałem po prostu, że Hindenburg-Zabrze to zakończony rozdział w moim życiu. Ale z drugiej strony, w moich książkach to miasto wciąż powracało. Nie potrafię jednak powiedzieć dlaczego tak długo zwlekałem z tym powrotem. A Thomas Marula z Pożegnania z aniołami jest postacią fikcyjną. Z Eriką Steinbach i Związkiem Wypędzonych nie mam natomiast nic wspólnego. Po wojnie optowałem za Polską, po prostu chciałem wrócić do rodziców. Ale oni po przejęciu w Polsce władzy przez Rosjan nie mieli dobrych doświadczeń. Rosyjski oficer sprawujący pieczę nad Hutą Donnersmarcka proponował mojemu ojcu wyjazd do Drezna. Ojciec jednak upierał się, żeby pozostać w Zabrzu, powtarzał, że nie zrobił Polakom nic złego. Rosjanin powiedział mu pewnego razu: "Panie Heiduczek, zrobił pan, czy nie... Jest pan Niemcem i to jest właśnie pana błąd". Bardzo szybko okazało się, że miał rację - nocą, gdy Rosjanie opuszczali Zabrze, nasze mieszkanie zostało splądrowane, a mój ojciec aresztowany. Matka poprzez dyrektora huty wyciągnęła go jakoś z piwnic Ratusza. Kiedy tylko rodzice usłyszeli o moich planach powrotu do Zabrza napisali mi: "Zostań tam, gdzie jesteś". Właśnie te wydarzenia sprawiły, że napisałem w Pożegnaniu z aniołami wątek powrotu Thomasa Maruli do Zabrza...

J. Ż.: Muszę przyznać, że i tak podziwiam Pana odwagę. W Śmierci nad morzem bohater mówi o ogromnym strachu przed ponownym spotkaniem z rodzinnym miastem. Szukałby tam Wandy i wszelkich "okruchów" po niej, doskonale wie, że znalazłby jednak tylko pustkę. Pan, zapewne mimo podobnych wątpliwości, zdecydował się przyjechać ponownie... Jakie to uczucie po tylu latach wrócić do domu?

W. H.: Dramatyczna historia młodzieńczej miłości Jablonskiego i Wandy opisana w tej powieści jest całkowicie fikcją literacką. Na Rudzkiej Górze nigdy nie było żadnej Wandy. Muszę przyznać, że wielu krytyków, kiedy powieść ukazała się w 1977 roku, postawiło prosty znak równości między mną a bohaterem Śmierci nad morzem. Takie rozumowanie jest jednak błędne. To prawda, gdy po czterdziestu czterech latach znów ujrzałem moje rodzinne miasto, odczułem nostalgię, to naturalne. Nie czułem ani strachu, ani radości. Raczej ciekawość. Zaskoczyło mnie, że wszystko bardzo szybko odnalazłem. Zasmarowany cokół tuż przy drzwiach wejściowych do domu na Haldenstrasse 18 był dokładnie taki sam, jak w czasach mojego dzieciństwa. Prawdopodobnie pozostał taki do dziś. Stary kościół Ducha Świętego zastąpiono jednak nowym, jego proboszcz wszystko nam pokazał, stosunkowo dobrze mówił po niemiecku. Najbardziej zasmuciło mnie to, że nie udało mi się odnaleźć grobu mojego brata, Maxla. Mimo całej tej swojskości, Zabrze to jednak nie Hindenburg, a i ja nie jestem już dziś tym, kim byłem kiedyś. "Tempora mutantur et homines in iis", jak głosi łacińska sentencja ("Czasy się zmieniają i ludzie wraz z nimi" - przyp. J. Ż.). Życie przeszłością nie jest zbyt rozsądne...

J. Ż.: Tuż po drugiej wojnie światowej został Pan nauczycielem. Od razu przypomniał mi się Erich Maria Remarque, który po ustaleniach Traktatu Wersalskiego też pracował jako nauczyciel. Wytrzymał jednak w tym zawodzie tylko kilka miesięcy. Wspominał, że nie potrafił swoim uczniom opowiadać rzeczy, w które po pobycie w okopach kompletnie już nie wierzył. A jak Pan odnalazł się w powojennej rzeczywistości? Czy to właśnie przez zawód nauczyciela zbliżył się Pan do literatury? Bo przecież z robotniczej rodziny na Górnym Śląsku do polemiki na przykład z Mitem Syzyfa Camusa, która znajduje się w Pożegnaniu z aniołami, droga wydaje się daleka...

W. H.: Nigdy nie byłem zadowolony z zawodu nauczyciela i bardzo starałem się o jego zmianę. Nie wiem czy Remarque mówi prawdę, w moim przypadku było tak, że czułem się głupio jako nauczyciel, dzieci przecież nie chodzą do szkoły chętnie, a jako belfer musiałem jeszcze zmuszać je do nauki. Bardzo mi to nie odpowiadało. Kurs nauczycielski w żadnym wypadku nie zbliżył mnie do literatury, po prostu dał mi jakąś szansę przeżycia po wojnie. Mieszkałem wtedy z człowiekiem, który także pochodził stąd. Nazywał się Pietruschka, palił i pił na umór. Ale bardzo go lubiłem. W ogóle te osiem powojennych miesięcy wspominam bardzo miło.
Co do Camusa... Jego duchowa postawa jest mi bardzo bliska i stąd wątek w Pożegnaniu z aniołami, o którym pan wspominał. Literatura francuska jest mi zresztą bliższa, niż na przykład angielska.

J. Ż.: A czy zna Pan innych pisarzy z Zabrza? Na przykład Janoscha, autora Cholonka, albo Stanisława Bieniasza, który mieszkał w Niemczech i w powieści Niedaleko Königsalee opisał powikłane losy rodziny Kulpów, emigrantów z Zabrza...

W. H.: Osobiście nie znam żadnych pisarzy z Zabrza. O Janoschu oczywiście słyszałem. O ile się nie mylę, chodził również do Friedhofs Schule i przystępował do komunii w kościele Świętego Ducha. Szczególnie podoba mi się jego opowiadanie Ach, jak cudowna jest Panama. O Stanisławie Bieniaszu nigdy nie słyszałem.

J. Ż.: Jablonski ze Śmierci nad morzem ironicznie komentuje słowa De Gaulle`a o Zabrzu, że to "najbardziej śląskie ze śląskich miast i najbardziej polskie z polskich miast". A wie Pan, że mieszkańcy Zabrza do dzisiejszego dnia są bardzo dumni z tych słów, dziś stanowią one jakby wizytówkę tego miasta?

W. H.: Wypowiedź De Gaulle`a na temat Zabrza mogę potraktować jedynie jako żart, ale właściwie była to obraza Polaków. Kraków jest o wiele bardziej polski niż Zabrze, które sklecone jest przecież z kilkunastu wsi. Kiedy De Gaulle był w Polsce w 1968 roku, widziałem go w Warszawie, gdzie miał bardzo entuzjastyczne przyjęcie. Ale ta słynna sentencja była tylko gestem politycznym, chciał w ten sposób podkreślić, że granice ustalone po drugiej wojnie światowej są niepodważalne. Akurat tu przyznaję mu rację.

J. Ż.: Przywoływałem opisy Zabrza i uczucia bohaterów z dwóch powieści przełożonych na język polski. Jest Pan jednak także autorem ponad dwudziestu innych książek, które do tej pory nie doczekały się przekładu. Proszę powiedzieć, w których utworach mieszkańcy Zabrza mogą znaleźć jeszcze coś o swoim mieście?

W. H.: Na początku 1989 roku napisałem pięćdziesięciostronicowy esej Hindenburg. Opublikować go mogłem jednak dopiero po transformacji ustrojowej. Znalazł się w książce Im gewöhnlichen Stalinismus - meine unerlaubten Texte z publikacjami niedopuszczonymi do druku przez cenzorów. Książka została wydana w 1991 roku przez Gustava Kiepenheuera w Lipsku. O mieście, które mnie ukształtowało piszę także bardzo szczegółowo w najnowszej, autobiografii Die Schatten meiner Toten.

J. Ż.: Proszę opowiedzieć o tej - jak dotychczas - ostatniej Pana książce...

W. H.: Nie mogę tego zrobić, bo ją trzeba po prostu przeczytać

J. Ż.: "Czy w ogóle jest sens pisać? Czy suma bólu w świecie stanie się przez to mniejsza, a suma radości większa? Czy śmierć będzie bardziej zrozumiała?" - pytał w Śmierci... Pana bohater i zarazem kolega po fachu, Jablonski. Ostatnie pytanie nie może więc być inne... Czy znalazł Pan odpowiedzi na postawione przez niego pytania?

W. H.: Gdy pyta pan, czy pisanie ma sens, czy umniejsza ból, czy powiększa radość, czy czyni śmierć bardziej zrozumiałą, to muszę odpowiedzieć: tego nie wiem. Pisanie jest dla mnie rzeczą tak naturalną, jak jedzenie i picie. Natomiast co dają moje książki czytelnikowi, to już on sam musi sobie odpowiedzieć.

J. Ż.: Bardzo dziękuję za rozmowę, mam nadzieję, że Die Schatten meiner Toten trafi do rąk polskich czytelników, zwłaszcza mieszkańców Zabrza...

Wywiad przeprowadził: Jakub Żuchowski
"Nasze Zabrze Samorządowe" nr 11/2006

Serdeczne podziękowania za pomoc w przeprowadzeniu i opracowaniu wywiadu dla: Carmen Dürrenberg z MDR 1 Radio Thüringen, Heike Krause z wydawnictwa Faber und Faber, dziennikarki z Lipska Traudel Thalheim (zdjęcia pisarza), tłumacza Zbycha Otulaka oraz Ani Pacygi, Elżbiety Prokopowicz i Dariusza Walerjańskiego.

Ukłony oczywiście także dla twórców tej strony - za zgodę na umieszczenie wywiadu w Ich kawałku sieci...

Dla zainteresowanych: Po polsku można przeczytać także Janę i Gwiazdkę (wyd. Warszawa 1976) - utwór dla dzieci autorstwa W. Heiduczka.

Werner Heiduczek

Werner Heiduczek

NAJNOWSZA KSIĄŻKA PISARZA, NIESTETY TYLKO PO NIEMIECKU...   ŚMIERĆ NAD MORZEM

rozmawiał Jakub Żuchowski

Szukaj

Menu

Dobrze wiedzieć

Dobrze wiedzieć

Zobacz również

Losowe zdjęcie

Dobrze wiedzieć